…O trzeciej nad ranem obudził mnie Leśniczy. Był zgoła

W koszulce męskiej — do pępka. Widziałem więc jego

Brunatne przyrodzenie z leciutkim nalotem siwizny.

— Do Galopu! — wołał. — Wrzątek kotłuje się w garnkach,

Baby po chałupach rozniecają ognie,

Mróz — jak Piorun Jasny — Prześwietlił powietrze,

A pan mi tu chrapiesz w Stodole Pierzyny.

Zlękniony

Wskoczyłem w gacie —

I za siekiereczkę!

Dzyń, dzyń! — zatupotałem po okowach lodu,

Który ściął wodę w szczerbatej miednicy.

 

W tym czasie Leśniczy pieklił się przy ogniu:

Sadzał jaja na tłuszcze, ćwiartował kiełbasę,

Złotym zapachem cebuli obrócił mi język z wierzchu na nice.

— Lej pan gorzałkę!

— Do szklanic?

— Do gardła!

— Liter wystarczy?

— Jak dla pana, basta. A teraz daj flachę!

 

I przechylił. I nagle

Stała się wielka Bożonarodzeniowa Jasność,

Kiedy On pił.

 

To chyba wtedy Proboszcz — zaspany jeszcze — oblekał się w komeżkę,

Kiedy On pił.

To chyba wtedy samotny bocian prostował złamane skrzydło,

Kiedy On pił.

To chyba wtedy Karpie — w zamarzniętym stawie — rozpuszczały włosy,

Kiedy On pił.

 

Ale już Wiara Strzelcy domagają się u okien:

Ten w lisiej czapie,

Tamten spod Kozienic,

I ów — co uwiódł młódkę, a ojce go zdybali.

Ach, przaśne, męskie, stupudowe przekleństwa

Katulały się po śniegu jak młode niedźwiadki;

Nawet Leśniczy

Z wódką się zacukał

I przez chwilę chciał czmychnąć do panieńskiego alkierza.

 

Ale bogać tam! — Jazda! Wraz łapiemy za rury,

Szleje torb myśliwskich wiążemy przez barki —

I w Mróz!

 

Noc była. Za tą wielką nocą

Pola leżały białe, lecz tak trochę sine,

Jakby je śmierć ścięła. U zarannej gwiazdy

Wisiał sopel ciszy. Tylko pod obcasem

Śmigały żwawe, srebrnoskrzydłe świerszcze.

Wiater szedł nad polem

Niziutko — zwyczajem psa, co skwapliwie węszy.

Tak i my potulni:

 

Ten w lisiej czapie postękiwał ciężko;

Widać go Zmora we śnie dopadła, a puścić nie raczy.

 

Tamten spod Kozienic wojował ze czkawką;

Hyp! — i hyp! — Lekarz od dawna odmówił mu zdrowia.

 

Ów, co uwiódł młódkę, próbował coś nucić,

Lecz jak się pośliznął, tak w niemotę popadł.

 

Ba, nawet sam Leśniczy nastroszył się szronem

I choć ziąb okrutny, on pary z gęby nie puścił.

 

Noc była. Gdzieś w pobliskim lesie

Mróz kropnął salwą z gwintowanej sosny,

Aże dech zaparło. Potem znowu głucho.

Jeno od sadyb, od ich białej sieni

Szło coraz słodsze, rozmarzone mlaskanie:

To bracia Dziki ucztowali w kartoflach,

Które chłód zimowy ucukrza i marcypani.

 

I właśnie wtedy —

Znienacka —

Ku grozie naszych rur posenniałych —

Wyszły nam naprzeciw

Szlachetne, Ciepłokrwiste, Dziewczęce Cietrzewie.

 

— Bigosować, Bracia! Bij, kto w Boga wierzy! —

Tak Leśniczy wrzasnął, aż mu złote żyłki (co starość zwiastują)

W oczach popękały. A tamci już za Nim:

 

Proch za prochem, śrut za śrutem, i granulek garścią

Prosto w te miłe, ogniskiem pachnące, Zwierzęta.

 

 

Pamiętam błogosławioną zawieję krwi,

Która obmywała mi czoło i słonymi pocałunkami pieściła me wargi.

Pamiętam macierzyńską ulewę piór,

Które osuwały się wzdłuż moich ramion jak krople stężałego miodu.

Pamiętam dziecięcy, ale jakże wdzięczny śpiew Cietrzewi,

Który zgiął mi kolana i nad głową rozpiął namioty Kościoła.

 

Klęcząc wrzucałem do myśliwskiej torby

Drżące pod opuszkami palców — dojrzałe Owoce życia.

 

…Dobrze przed zmierzchem obudził mnie Leśniczy. Na niebie

Stała chmura podobna do wątroby. To właśnie z niej

Śnieg ostatni uchodził, zastygający w drzewach.

W izbie było ciepło,

Leśniczy we flaneli,

Zegar wyrzucał kukułkę jak matka dziecko na dwór.

Ten w lisiej czapie

Spał na gołej ławie,

Tylko ręką bezwładną coś pisał w powietrzu;

Tamten spod Kozienic

Osypał się wzdłuż ściany,

Kucnął, pięścią podparł

Łeb mroczny jak puszcza;

Ów, co młódkę uwiódł, oblizywał się we śnie,

Pocałunki tak zgarniał czy posmak bigosu?…

— A chyżo! — rzekł Leśniczy — już na nieszpór dzwonią,

A pan gliwiejesz! Do kroćset, naturę

Masz pan ponoć poetyczną. Tymczasem mnie Starego

Sam na chandrę wystawiasz z tym pokotem ptactwa.

Filozofii jam głodny.

Wstałem —

 

I tak już od rana,

Skubiąc zdechłe cietrzewie, wiedliśmy rozprawę

O śmierci niechybnej.

 

Styczeń 1971

 

Z: Stanisław Grochowiak. Polowanie na cietrzewie. Bilard. Czytelnik 1975

https://pl.wikisource.org/wiki/Polowanie_na_cietrzewie_(Grochowiak,_1978)